Problem z moim dziwacznym, wypaczonym i nienaturalnym upodobaniem serii Twilight jest taki, że nie ma wielkiej szansy na znalezienie osoby, która by się ze mną na ten film wybrała. Widzowie, o ile jestem w stanie stwierdzić, dzielą się na małe dziewczynki oglądające ślicznego i romantycznego wampira, młode, naiwne dziewczyny z chłopakami oglądające romans ze szczyptą rozkosznego emo,  chłopaków zaciągniętych przez swoje dziewczyny i osoby znajdujące się na seansie z czystego przypadku (jak fani wampirów, którzy nie słyszeli o serii) i które właśnie doświadczają straszliwego bólu mózgu. Żadna z tych grup niestety nie pokrywa się w żadnym miejscu ze zbiorem moich znajomych.

Jakim cudem łykam Zmierzch? Dzięki temu, że nie mam w zwyczaju popadać w fanatyzm rzeczy które lubię, jestem w stanie przyjąć ze spokojem wszystkie dziwaczne pomysły na temat rozwiązania sprawy wampirów, wilkołaków i całej reszty. Co więcej, po przeczytaniu całej serii książek muszę przyznać, że wizja świata mroku wysnuta przez przygrubą (i jak podejrzewam wyrosłą w światku wampirzych fanfików) panią Meyer jest wystarczająco kompletna i spójna (chociaż nieskomplikowana), żeby dało się w ten świat uwierzyć.

Po zobaczeniu drugiej części filmu w towarzystwie niemal wyłącznie gimnazja- i licealistek musiałem ponownie ze zdziwieniem przyznać, że po bolesnym początku i przyzwyczajeniu się do wszech-emo klimatu bawiłem się całkiem sympatycznie (czasem śmiejąc się w momentach przeznaczonych na wzdychanie i wzdychając w tych zaplanowanych na śmieszne).

I tak samo jak po zobaczeniu części pierwszej NIKOMU tego filmu nie polecam (chyba że należysz do którejś z powyższych kategorii, masz 13 lat albo pasjonujesz się wampirami w wydaniu anime).

Z frontu batalii zwanej Księżyc W Nowiu relację zdawał Koko.